piątek, 5 grudnia 2025 09:01
Reklama
Lublin ma swoje tajemnice, a Marcin Wroński od lat je tropi – z ironią, czułością i detektywistycznym zacięciem.

Marcin Wroński: Lublin wciąż potrafi mnie zaskoczyć

Marcin Wroński, autor popularnego cyklu kryminałów o Zydze Maciejewskim, opowiada o Lublinie jako mieście pełnym tajemnic, o pisarskiej ciszy i o tym, dlaczego mimo lat spędzonych w tym samym miejscu wciąż nie zna go do końca.
Marcin Wroński: Lublin wciąż potrafi mnie zaskoczyć

Autor: Marek Trzeciak

Źródło: Marcin Wroński

- O Lublinie pisze Pan z czułością, ale i z ironią. Czy to miasto wciąż potrafi Pana zaskoczyć, czy raczej zna je Pan już jak własną kieszeń?

- O nie, i to chyba niemożliwe. Cała magia miasta polega na tym, że nie da się go znać jak własnej kieszeni i dlatego miasto jest świetnym tłem powieściowym. Natomiast ta ironia niepozbawiona czułości bierze się z DNA Lublina. My, lubliniacy, nosimy w sobie szczególną odmianę genu narzekactwa – w odróżnieniu np. od krakowian nie mamy zwyczaju mówić o swoim mieście dobrze. Jeżeli nie krytykujemy wprost, to przynajmniej krzywimy się z przekąsem. Ale jeżeli coś nie podoba się przyjezdnemu, to zupełnie inna, honorowa sprawa! Tylko nam wolno narzekać na Lublin, inni nie mają prawa. Właśnie takie elementy kolorytu lokalnego są dla mnie jako pisarza kluczowe, a znam je dobrze, bo jestem stąd, nigdy na dłużej Lublina nie opuściłem i tutejsze wady są także moimi.

- Pisarz kryminałów musi z natury lubić tajemnice. A jaka była największa tajemnica, którą odkrył Pan podczas pracy nad cyklem o Zygi Maciejewskim – o mieście, o historii, a może o sobie samym?

- O mniejszych i większych odkryciach podczas robienia dokumentacji mógłbym mówić długo, ale to szczegóły, a Pani pyta o największą tajemnicę. Dotknąłem jej jeszcze jako student śp. prof. Władysława Panasa, który nauczył mnie zupełnie innego czytania Lublina – właśnie jako Tajemnicy. Jego eseje o zagadkowym kształcie placu Zamkowego czy o obrazie XVIII-wiecznego pożaru miasta u Dominikanów – gdyby potraktować je jako szkice do fabuł – są lepsze od Świętego Graala i od symboli masońskich Dana Browna! To one, chociaż nie wprost, zainspirowały mnie po latach, żeby też po swojemu „pisać Lublin”, jak kiedyś życzliwie skomentowała moją pracę red. Agata Koss-Dybała. A dzięki tej pracy zaczęła się wyłaniać kolejna tajemnica, osobista. Tak jak początkowo protestowałem przeciw określaniu mnie „pisarzem lubelskim” – poprawiałem ze złością, że pisarzem jestem polskim, a w Lublinie tylko mieszkam – to bliżej końca cyklu czułem się już wręcz fizycznie zrośnięty ze swoim miastem. Gdyby szukać na to jakiegoś porównania literackiego, to zupełnie jakbym był bohaterem powieści awanturniczej, który nagle dowiaduje się prawdy o swoim tajemniczym, a dotąd zatajonym pochodzeniu.

fot. Elżbieta Sokołowska

- Twórcy często mówią, że bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem. Czy był taki moment, gdy Zyga zrobił coś, czego Pan wcale nie planował?

- Nie, tu na szczęście tajemnicy nie było żadnej! Na pewno jednak kiedy zaczynałem pisać pierwszy kryminał retro, nie spodziewałem się, że cykl będzie liczył aż 10 książek. A jeszcze mniej, że już po jego „definitywnym” zakończeniu, zacznę planować kolejną.

- Współczesny Lublin staje się coraz bardziej nowoczesny. Czy tęskni Pan za jego dawnym charakterem – tym z brukowanych ulic, mgieł nad Bystrzycą i rozmów przy szklance wódki?

- Nieprzesadnie, podobnie jak trudno tęsknić za miastem tylko w ułamku skanalizowanym, za światem bez antybiotyków i za życiem społecznym naznaczonym nietolerancją, jaka dziś byłaby nie do pomyślenia. Bez wątpienia jednak był to świat kontrastowy i kolorowy – i dlatego w szaro-burych lubelskich latach 90. tak mnie zauroczył. Dzisiejszy Lublin to jednak zupełnie inne miasto niż to z czasów mojej młodości – o wiele lepsze, bardziej dynamiczne, bogatsze i znów kolorowe.

- Każdy pisarz ma swoje rytuały. Jak wygląda Pana dzień pracy, kiedy „wchodzi” Pan w klimat powieści? Lubi Pan ciszę czy raczej gwar miasta w tle?

Potrzebuję wtedy absolutnej ciszy, kawy i swojego biurka. Bardzo zazdroszczę pisarzom, którzy potrafią pracować w hotelu, w kawiarni czy nawet w pociągu, bo mnie – mimo prób – nigdy się to nie udawało. Mnie przeszkadza nawet zbyt głośny szum wentylatora w komputerze, więc zdarzyło mi się raz wymienić komputer tylko z tego powodu. Tym bardziej nie słucham muzyki, a już zwłaszcza nie czytam cudzych powieści, za to – jak najwięcej materiału źródłowego, nawet gdyby był odlegle związany z tematem, nad którym pracuję. Dawniej do swoich rytuałów zaliczyłbym również przepełnianie popielniczki, ale dziś nie przedwojna, więc zapalić wychodzę na zewnątrz.

- A gdyby nie literatura, co by Pan dziś robił? Byłaby to równie „kryminalna” ścieżka czy byłoby to zupełnie inne życie?

Zapewne Panią zaskoczę, ale prawdopodobnie byłbym biologiem. Fascynację zwierzętami odziedziczyłem po dziadku leśniczym i bardzo konsekwentnie towarzyszyła mi ona niemal do matury. No, ale wiadomo, jak to jest z nastolatkami! Wpadają w złe towarzystwo, zamiast obserwować pierścienice, czytają Gombrowicza, używają nawet takich wyrazów, jak „postmodernizm” itd. A ze mną problem był tym większy, że na ogół jestem konsekwentny w swoich działaniach – skoro raz postanowiłem zostać pisarzem, to nim jestem.

fot. Elżbieta Sokołowska
 


Podziel się
Oceń

Komentarze