piątek, 29 marca 2024 00:10
Reklama

Na drogach ku niepodległości

W Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych przypominamy artykuł Tatiany Aleksandrowicz, przywołujący znanych i nieznanych bohaterów walki o polską niepodległość.
Na drogach ku niepodległości

W powszechnej świadomości odzyskanie niepodległości było jednorazowym aktem, który dokonał się w chwili postawienia stopy brygadiera Piłsudskiego na peronie warszawskiego dworca 11 listopada 1918 roku. Tak naprawdę, niepodległość dojrzewała w różnych środowiskach i miejscach, praktycznie od chwili jej utraty. Na ziemi opolskiej takich punktów zaznaczyć możemy wiele.

 

Także wiele postaci: ks. Piotr Ściegienny, powstańcy listopadowi pod wodzą Sierawskiego w bitwie pod Wronowem, „Kruk” Heydenreych i zwycięska bitwa pod Chruśliną. Wreszcie ta niepodległość po 1918 roku, która dokonywała się za sprawą podziemia poakowskiego. Przykłady zapalają się na mapie gęsto i tylko dzięki mieszkańcom tych miejsc zawdzięczamy to, że ocalone są od zapomnienia.

 

 

W blasku Złotej Góry

 

Każda epoka historyczna kreśli swe szczególne mapy zdarzeń, a kiedy spojrzeć na tę obrazującą Powstanie Styczniowe, aż gęsto na niej od krwistoczerwonych punktów. Rappersvilski bibliotekarz Stanisław Zieliński zaznaczył ich ponad 1300. I w jedną niemal plamę zlewają się one na Lubelszczyźnie. Tu też miały miejsce dwie bitwy, które rozwścieczyły cara, a Rosję upokorzyły w oczach Europy. Żyrzyn i Chruślina. Choć tak naprawdę historyk wojskowości powinien je uszeregować w kolejności odwrotnej. Żyrzyn miał wymiar symbolu, ale Chruślina była niezwykłym popisem wojskowego kunsztu na każdym szczeblu dowodzenia. Jednak – ponieważ to nie historycy wojskowości docierali ze swymi ocenami do opinii publicznej, a dziennikarze – tym zaś bardziej „chwytliwy” wydał się temat odebranej Rosjanom kasy, częściowo wybicie, a częściowo wzięcie do niewoli konwojującego oddziału, w półcieniu został więc wyczyn sprzed paru dni. 7 godzin boju – trzy odparte szturmy i ucieczka Moskali na przestrzeni 11 wiorst.

 

Chętnie maluje się to powstanie grottgerowską kreską, w aurach romantycznego gestu – fuzja przeciw karabinowi, kosa przeciw sześciofuntowym armatom. Wielkie samopalenie na ołtarzu Ojczyzny. Otóż to nie do końca prawda i bitwa pod Chruśliną tego najlepszym dowodem. Pułkownik jeszcze wtedy „Kruk” Heidenreich, który dopiero po Żyrzynie zostanie generałem, wiedząc, że Rosjanie ruszyli za nim w pościg po tym, jak wielkim marszem poruszył i zaniepokoił ich garnizony w powiatowych miastach Lubelszczyzny, nie zamierzał czekać, jak to często w Powstaniu bywało, aż go dopadną, ale sam wybrał teren bitwy. Nie trzeba być oficerem, by przyjechawszy nawet dzisiaj do Chruśliny zrozumieć jej walory taktyczne.

 

Droga biegnąca w dolinie. Panujące nad nią wzgórza i wąska gardziel zalesionego wąwozu. Ten, kto na tych zboczach okopie się pierwszy, uczyni z nich redutę praktycznie niezdobytą. Udowodnił to przed „Krukiem” w maju Marcin Borelowski „Lelewel”, który mając zaledwie 180 żołnierzy nie dał ich wziąć kilku moskiewskim rotom. „Kruk” zaś miał jak na tamte realia prawdziwą armię – 1400 piechoty i 200 jazdy. I wcale nie dwururki w dłoniach, ale belgijskie sztucery bijące na osiemset metrów praktycznie przez całą szerokość tamtej doliny. Ścigający nasze oddziały pułkownik Miednikow – dowódca rosyjskich sił na terenach południowej Lubelszczyzny – przystąpił do walki z nonszalancją rasowego frontowca rozpędzającego wiejską ruchawkę. Najwyraźniej nie miał najwyższego mniemania o wojskowych talentach „miatieżników”, bo nie znajdując przeciwnika ku swemu zdumieniu w zabudowaniach wsi, rozkazał dwom rotom uderzyć na wzgórza z marszu. Nie wiedział, że ma przed sobą kolegę po fachu, także absolwenta petersburskiej Akademii Wojennej. „Kruk” w pierwszej linii na skraju lasu rozsypał w „łańcuch tyralierów” podkomendnych Karola Krysińskiego, wspaniałych Podlasiaków, mistrzów partyzanckiego rzemiosła. Ci zaś cierpliwie wyczekali, aż – jak napisał pamiętnikarz – można było rozróżnić kolor oczu wrogów i tedy świetnie mierzoną salwą zmietli Rosjan z przedpola.

 

W „Panu Tadeuszu” jest taka rozmowa majora Płuta z kapitanem Rykowem, którzy dopatrując się przyczyn klęski swych żołnierzy z ręki szlachty przywołują swego wojskowego klasyka: „dobrze mówił Suworow, pomnij Rykow kamrat, abyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat”. To w zmaganiach z powstaniem też był kanon. Bez armat swoiste grupy operacyjne nie ruszały w teren. Miednikow prowadził trzy i te odezwały się niezwłocznie po niepowodzeniu pierwszego szturmu. Poza hałasem nie wprowadziły na pole walki żadnej nowej jakości – polskie odziały bowiem, wykorzystując naturalne właściwości terenu, pokryły się w tak zwanych martwych polach, dla pocisków nieosiągalnych. Heidenreich, znając doskonale ciasnotę umysłowa i schematyzm rosyjskich sztabowców, wiedział, co teraz nastąpi. Nie udało się wejść od frontu, spróbują z boku natarcia na skrzydła. Nim cokolwiek w rosyjskich szeregach drgnęło, polski dowódca pchnął oddział Wagnera dla wzmocnienia Krysińskiego z zadaniem pilnowania bardziej zagrożonego prawego skrzydła. Przewidział bezbłędnie i ledwie posiłki znalazły się na flance, zagrały sygnałówki, zagrzmiały tarabany i Miednikow uderzył. Rychło jednak jego początkowy impet zwiądł w powstańczym ogniu, a sołdaci spłynęli z powrotem na drogę. Powiadają Rosjanie „Boh Trojcu ljubit”, czyli po naszemu: „do trzech razy sztuka”. „Kruk” znowu był pewien ostatecznego szturmu całymi siłami od czoła i na oba skrzydła. Włączył więc do walki stojące dotąd w odwodzie oddziały Lutyńskiego i Jareckiego. Po kilkunastu minutach walki bitwa była wygrana. I wtedy stała się rzecz, której rosyjski dowódca nawet w najdziwniejszych fantazjach nie podejrzewał. Kontratak. Wymietli Polacy wrogich piechurów spomiędzy zabudowań Chruśliny. Prawdziwy popłoch w szeregach wroga wywołali spływający ze wzgórza kosynierzy. Srodze myli się ten, kto kosę uważa za dziwaczny anachronizm. Szwajcarski obserwator wojskowy Franz von Erlach napisał, że jeden kosynier w bezpośrednim starciu wart jest sześciu piechurów. Poza tym, to piekielna broń psychologiczna. Próbował pułkownik zatrzymać swych podkomendnych i zorganizować opór w Moniach i Bobach – na próżno. Oparli się dopiero dwanaście kilometrów dalej, w Urzędowie.

 

To byłby piękny obraz batalistyczny godny pędzla mistrza Kossaka – setki rosyjskich butów wzniecających tumany kurzu na polnej drodze w panicznej rejteradzie. Żadnych grottgerowskich smętków. Tę bitwę trzeba opowiadać każdemu pokoleniu w różnych formach i jego językiem.

 

 

Ostatni rozkaz

 

Pada komenda „Do salwy!” Ale zamiast lasu luf kompanii honorowej, wędruje ku niebu lufa jednej dubeltówki i za chwilę po dolinie rzeczki toczy się echo dwóch kolejnych wystrzałów, odbija od wiekowych ścian starego młyna Mazurkiewiczów i wraca pod las.

 

Kapitan „Morwa” salutuje, po twarzy „Gitarki” toczą się łzy. I tak od dziesiątków lat w każdą rocznicę dramatycznych zdarzeń...

 

6 stycznia 1947 roku grupa partyzantów, patrolując teren między Chodlem a Ratoszynem, przemierzała częściowo skuty lodem strumyk. Dookoła leżała gruba warstwa śniegu, skutecznie maskująca skute lodem brzegi. Jeden z żołnierzy, Kazio, ps. „Dąbek”, masywniejszy niż koledzy, poślizgnął się i wpadł razem ze swoim erkaemem i amunicją do wody. Koledzy natychmiast go wyciągnęli, ale przemoczony, przy ujemnej temperaturze, zaraz stał się bryłą lodu.

 

Natychmiast potrzebne stało się skorzystanie z pomocy okolicznych chłopów, i tu dowódca Jurek Stefański – „C-dur” – który miał zaprzyjaźnioną chatę na Kolonii Ratoszyńskiej, zdecydował, że tam Kazika wysuszą.

 

A to przecież Trzech Króli. Zapadał mrok, a przed żołnierzami pojawiła się perspektywa ogrzania się i zjedzenia kolacji.

 

Wysoki śnieg, mróz i panująca dookoła cisza uśpiła czujność partyzantów. Nieprzejezdne drogi sprawiały, że dojechanie do chaty jakimkolwiek samochodem wydawało się praktycznie niemożliwe. Kiedy dotarli do domu, było już ciemno. Gospodyni, wdowa, przyjęła ich serdecznie i natychmiast zaczęła szukać jakiegoś ubrania na zmianę dla Kazia.

 

Że dzień był świąteczny, C-dur dał pieniądze córce gospodyni, prosząc, żeby przyniosła ze wsi coś do jedzenia: jakąś wędlinę, wódkę, papierosy... („Zapora” uczulał „swoich”, żeby nie objadali ludzi i żeby za żywność płacić).

 

Noc była jasna, księżycowa. Dookoła na pół kilometra nie było zabudowań, więc sprzed domu na dość dużą odległość widać było wszystko. Co czas jakiś ktoś z partyzantów wychodził kontrolnie na dwór, jednak nie wystawiali zwyczajowej warty. Każdy z nich miał oprócz długiej – krótką broń. Tę pierwszą – automaty – zostawili w sieni.

 

W niewiadomym do dziś celu do Ratoszyna zjechała grupa ubowców. Kiedy córka gospodyni robiła w gospodzie zakupy, nie wiedziała, że prowiant przekraczający potrzeby trzyosobowej rodziny wzbudził ich zainteresowanie. Po przeprowadzonym pospiesznie we wsi rozpoznaniu UB miało pewność, że w domu dziewczyny są jacyś „obcy”.

 

Okna pokryte były lodem i z zewnątrz ani z wewnątrz nic nie było widać. Dwunastoletni syn gospodyni wybiegł przed dom i to on jako pierwszy zorientował się, że zabudowania są otoczone przez funkcjonariuszy UB, nie zdążył jednak ostrzec spokojnie śpiewających kolędy partyzantów. Nagle drzwi się otworzyły i do chałupy wpadło trzech ubowców z pepeszami. Przed Jurkiem Stefańskim leżał pistolet, w ułamku sekundy złapał go i oddał strzał.

 

W chacie była lampa naftowa, która błyskawicznie od wystrzału zgasła. Partyzanci, którzy w tym czasie schowali się pod stół, starali się dotrzeć po omacku pod serią z erkaemu do swojej broni – do sieni. Wywiązała się strzelanina, która zmusiła napastników do wycofania się z domu, a który z partyzantów doczołgał się do broni – łapał co popadło, nie sprawdzając czy broń nabita jest wystarczająco. Stefański złapał erkaem i skoczył na próg, za nim reszta.

 

Bitwa przeniosła się na podwórko. „Gitarka” i „C-dur” ulokowali się w okolicy bramki, ubowcy strzelali do nich zza płotu rzucając co chwilę granat. „C-dur” naciągnął karabin, ale w magazynku nie było już naboi.

 

Wysłał „Gitarkę” do chaty po amunicję. Ten, korzystając z zamieszania, jakie spowodował wybuch, szybkim susem dopadł sieni, złapał magazynki i pod ostrzałem granatów wrócił do bramki. Niestety „C-dur” leżał już nieruchomo. Umarł kilka godzin później. Koledzy pochowali go pośród kurhanów pierwszowojennych w Kolonii Borów. Tam w każdą rocznicę przez przeszło 60 lat pojawiali się Zaporczycy.

 

„Gitarka”, wierny aż do swojej śmierci w 2010 roku, nad grobem Jurka powtarzał: „Ja twój ostatni rozkaz wykonałem, magazynki przyniosłem, ale one już nie były Ci potrzebne”.

 

Najważniejszy jednak bohater tych dwu opowieści jak dotąd nie pojawił się w plejadzie postaci znamienitych. Świetnie ujął to podkomendny majora „Zapory”, Zbigniew Matysiak, ps. „Kowboj”: „Myślicie, że naszymi twierdzami były lasy. Nie! – chłopskie chaty. Bez poparcia zwykłych ludzi tej ziemi żaden oddział nie przetrwałby nawet tygodnia”. Ta piękna myśl odnosi się do starań niepodległościowych we wszystkich epokach.


Wśród stojących – pierwszy z lewej – „Gitarka”

„C-dur” (pierwszy z lewej)


Podziel się
Oceń

Komentarze