czwartek, 28 marca 2024 23:01
Reklama

Od aktorstwa, przez muzykę do autorstwa

Wywiad z Marcinem Januszkiewiczem, aktorem i wokalistą, którego losy zawodowe za sprawą spektaklu „Fidelitas – suita lubelska” zbiegły się niedawno z naszym miastem
Od aktorstwa, przez muzykę do autorstwa
M. Januszkiewicz i chór Teatru Muzycznego w Lublinie, Fidelitas - suita lubelska

Autor: fot.: M. Sachadyn/mat. Teatru Muzycznego w Lublinie

Panie Marcinie, z zawodu jest Pan aktorem, absolwentem Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie. Jak doszło do tego, że dużą część Pańskiej kariery zdeterminowała muzyka?

To akurat sprawa dosyć przewrotna, bo tak naprawdę to muzyka pojawiła się w moim życiu zdecydowanie przed aktorstwem. Od dziecka śpiewałem na różnych uroczystościach szkolnych, w różnych zespołach, konfiguracjach, stylach muzycznych, a samo aktorstwo pojawiło się jako wypadkowa wielu rzeczy, które robiłem w życiu. Tak się złożyło, że ostatecznie dostałem się do Akademii Teatralnej, zostałem jej absolwentem i siłą rzeczy stałem się aktorem.

 

Siłą rzeczy – czyli bardziej pociągało Pana aktorstwo czy muzyka?

Najbardziej to chciałem zostać sportowcem...

 

Do tego nie doszło – z jakich przyczyn?

Nic z tego nie wyszło, bo nie miałem tyle talentu, żeby grać na przykład w reprezentacji Polski w siatkówkę. Uprawianie tenisa z kolei musiałem szybko przerwać i wróciłem do niego dopiero kilka lat temu. Ostatecznie więc zabrakło tego talentu, żeby być może nie najlepszym, ale chociaż na pewno prawie najlepszym w sporcie – i wybrałem inną drogę.

 

Talent to pojęcie, które determinuje chyba wszystkie „sztuki”. Pana zdaniem więcej potrzeba go do aktorstwa czy do muzyki?

Myślę, że to nie ma znaczenia. Moim zdaniem talent jest potrzebny w takim samym stopniu chyba w każdym zawodzie, który się wykonuje.

 

Wspomniał Pan o różnych stylach, których kiedyś dotknął Pan zajmując się muzyką. Mimo wielu pól ich eksploatacji kojarzy się Pana przede wszystkim z tym, co w Polsce nazywa się „piosenką aktorską”. Czy taka droga artystyczna jest bezpośrednią konsekwencją wykonywania przez Pana zawodu aktora?

Ja bardzo nie lubię tego określenia „piosenka aktorska”. To z góry mnie szufladkuje i niejako ogranicza. Trochę też nie rozumiem, co to znaczy. Najlepszym określeniem tego terminu zdaje się być stwierdzenie, że aktor gra – to znaczy: udaje, że śpiewa. Faktycznie w wielu przypadkach można zaobserwować takie zjawisko, ale wydaje mi się, że ja z powodzeniem mógłbym rozdzielić te dwie dziedziny sztuki. Z jednej strony śpiewać, a z drugiej grać – w ogóle tego ze sobą nie łączyć. To, że jestem postrzegany jako śpiewający aktor, wynika chyba z wybieranego przeze mnie repertuaru. Sięgam często po dość ambitne utwory. Wielu ludzi w kontekście choćby wydanej ostatnio płyty „Osiecka po męsku” próbuje mnie zaszufladkować i pojawiają się głosy porównujące mnie np. z Markiem Grechutą czy Grzegorzem Turnauem, co chyba nawet wolę. Świadczy to o tym, jak bardzo trudno jest ludziom określić piosenkę poetycko-liryczną...

Zdecydowanie nie należy to do zadań najprostszych. Osobiście uważam, że nie ma znaczenia, jaki repertuar weźmie się na warsztat – niezależnie czy będzie to Osiecka czy pieśni Schuberta, trzeba znaleźć na nie sposób. Mnie po wysłuchaniu płyty „Osiecka po męsku” nasunęło się skojarzenie nie z piosenką aktorską, a z minimalizmem – osiągnięcie maksimum przekazu i wytchnienia dla słuchacza przy jak najmniejszej ilości środków.

Ja tak czuję ten materiał. Repertuar, który znalazł się na płycie, krystalizował się przez kilka lat, bo koncerty „z Osiecką” gramy od 2012 roku. Musieliśmy się dograć, znaleźć na te utwory wspólny, spójny sposób, ale myślę, że jest to uczciwe, w stu procentach zgodne z moim wewnętrznym poczuciem tej muzyki. Tak naprawdę, tuż przed rejestracją materiału w studio Trzeciego Programu Polskiego Radia zmienił się diametralnie tylko jeden aranż – stwierdziliśmy po prostu, że jeden utwór już nam się przejadł i powstała nowa aranżacja. Oczywiście podczas koncertów graliśmy więcej piosenek – zarówno związanych z Osiecką, jak i kompozycji do tekstów innych autorów, m.in. Adama Mickiewicza. Materiał z płyty jest więc naturalną konsekwencją kilkuletniej trasy koncertowej. Poza tym myślę, że minimalizm jest fajną formą. Ja uczę się go całe życie, bo mam problem z nadekspresją i przeładowywaniem sztuki emocjami. Na szczęście na tym materiale zjedliśmy już zęby i przez te lata wypłukało się z niego troszkę zbędnych ozdobników i emocji. Moi koledzy, których uważam za wybitnych muzyków, dbają o dźwięk, a ja dbam o to, bym lubił tego słuchać. Nie ma to nic wspólnego z zawodowym narcyzmem – po prostu staram się robić rzeczy, które mi się podobają i po które sam chętnie bym sięgnął.

 

Osiecka. Nie jest łatwo podjąć się interpretacji, czy wręcz reinterpretacji utworów, które w świadomości odbiorców funkcjonują już kilkadziesiąt lat. Skąd pomysł akurat na Osiecką?

Tutaj nie przesadzałbym z tym, że utwory do tekstów Osieckiej są tak popularne. Mam wielu młodszych od siebie znajomych, na przykład w wieku okołomaturalnym, którzy nie znają nawet Kazika, o Osieckiej nie ma mowy. Taką tezę słyszę jednak często od osób związanych ze sztuką, osób o bardzo konkretnych preferencjach, a jest to środowisko zamknięte i nie znajdziemy ich dużo. Mnie zależało również na tym, żeby trafić z tą muzyką do tych, którzy niekoniecznie doskonale znają utwory Osieckiej. Wiadomo, że są to złudne pragnienia, bo mimo wszystko po tę płytę sięgną głównie ludzie, którzy albo chcą zapoznać się z moim pierwszym albumem, albo uwielbiają teksty Agnieszki Osieckiej. Wydaje mi się, że te teksty pozostają nadal aktualne i bardzo ważne. Ja osobiście bardzo je cenię i inspirowałem się nimi już w liceum. Czytałem jej wiersze i do dziś jestem pod ich wrażeniem. Imponuje mi jej rzemiosło – te utwory są świadectwem niezwykłego warsztatu i talentu, a ścigam się z nimi od lat. Kiedyś mi imponowały, a dziś z nimi polemizuję, mierzę się. Oczywiście nadal jestem wielkim ich fanem. Uważam też, że ten materiał poza aktualnością jest po prostu wartościowy. Szczególnie w zalewie tandetnych trendów, które otaczają nas dziś ze wszystkich stron zarówno w sferze tekstów jak i muzyki. Jestem więc głęboko przekonany o tym, że o ten materiał trzeba dbać – dbać tak, by nadal był aktualny.

 

Ze swojej perspektywy powiem, że taki cel wydaje się wyjątkowo potrzebny. Nie tylko po to, by ten repertuar stale był obecny gdzieś na afiszu, ale także po to, by szukać nowych dróg ich interpretacji. Teksty Osieckiej mogą być motorem do wielu stylistycznych romansów, które za czasów jej życia w sumie nie miały okazji by się ziścić. Pana płyta jest tego przykładem. Nurtuje mnie w niej tylko jedna kwestia, której nie mogę rozgryźć – skąd tytuł „Osiecka po męsku”?

Uciekam od tłumaczenia tego tytułu. Kiedyś palnąłem niechcący w wywiadzie, że tytuł pochodzi od powiedzenia, które bardzo lubię, a które, kiedy byłem dzieckiem, często powtarzała moja babcia. Chodzi oczywiście o podejmowanie „męskich decyzji”. Ten wywiad odbywał się na żywo i zostałem wówczas mocno skarcony za zbędne seksistowskie podejście... Natomiast generalnie tytuł ma bardzo banalną genezę. Ta płyta to mój punkt widzenia, a jestem mężczyzną. Tyle. Nie ma tu żadnego ukrytego przekazu.

 

Poznano Pana głównie od strony „Osieckiej”. Co obok jej tekstów jest dla Pana podobnym materiałem do pracy? Co ceni Pan sobie w muzyce? Jakich inspiracji Pan szuka?

Wielu, ale przede wszystkim inspiruje mnie możliwość tworzenia – sama w sobie. Nie definiuję się w jednym stylu, bo wydaje mi się to pułapką i czymś mało rozwojowym. Chyba jeszcze nie odszukałem własnej stylistycznej drogi, ale zawsze chciałem pisać i od jakiegoś czasu mi się to udaje. Komponuję teksty i muzykę. Zdecydowanie do tego właśnie chciałbym dążyć zawodowo. W zeszłym roku napisałem wspólnie z Mariuszem Obijalskim muzykę do spektaklu „Liżę twoje serce” dla Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Miałem też przyjemność napisać piosenki dla kilku polskich artystów.

 

A'propos tworzenia – w zasadzie po raz pierwszy w historii wykreował Pan postać Widzącego w musicalu „Fidelitas – suita lubelska”, którego prawykonanie odbyło się niedawno w lubelskim Teatrze Muzycznym. Miał Pan wcześniej do czynienia z prawykonaniem, choćby w przypadku „Liżę twoje serce”, ale to była Pańska muzyka. Tu musiał Pan się zmierzyć z materiałem innego kompozytora, który wykrystalizował się w zasadzie dopiero w pracy z orkiestrą. Czy nie odczuwał Pan obaw w związku z pracą nad tym przedstawieniem?

Nie. Podszedłem do tego tematu tak jak do pracy nad każdym innym spektaklem, w którym mam przyjemność brać udział – czysto zawodowo. Zawsze staram się swój zawód wykonywać rzetelnie. Tutaj jestem przekaźnikiem tego, co skomponował kompozytor i co napisał autor tekstu. Zawodowo więc była to już forma pracy zdecydowanie bardziej przeze mnie sprawdzona niż tworzenie. Obrót spraw przy tej produkcji mnie zaskoczył. Początkowo miałem obawy wynikające z eklektyzmu, który wysuwa się w „Fidelitas” na pierwszy plan i który jest jego mianownikiem, a nie należy on do tematów łatwych do realizacji. Z jednej strony balet, z drugiej muzyka, która sama w sobie jest bardzo zróżnicowana, bo łączy wiele stylów; grono aktorów o bardzo różnych doświadczeniach i tekst częściowo historyczny, który upleciony został niejako w sceny „współczesnorodzajowe”. Bodźców było dużo i to budziło we mnie niepokój. Na szczęście wszystko się ułożyło i sumaryczny kształt spektaklu jest dla mnie bardzo satysfakcjonujący.

 

W lubelskim Teatrze Pana towarzyszem scenicznym był m.in. Janek Zegar, który póki co wyrósł jedynie na młodzieżowej szkole teatralnej, i Natalia Skipor, Pana główna partnerka, którą na co dzień można podziwiać w repertuarze zupełnie klasycznym. To były dla Pana nowe doświadczenia?

W tej konkretnej sytuacji okazało się to dla mnie bardzo proste. Janek jest zdolny i przyjemnie się z nim próbowało, a Natalia również pokazała się nie tylko jako bardzo dobra wokalistka, ale również partnerka sceniczna, która idealnie odnalazła się w tej roli. Efekt końcowy współpracy tak zróżnicowanych osobowości jest więc zdecydowanie wart poznania.

 

Koncerty i role w spektaklach w całej Polsce. Do tego własna twórczość. Dużo się u Pana dzieje. Zbliżając się ku końcowi, nie mogę więc nie spytać o plany na przyszłość.

Zobaczymy. Szykuje się wielka gala na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, którą reżyseruje Agnieszka Glińska wraz z Jankiem Młynarskim. Całość poświęcona będzie oczywiście Wojciechowi Młynarskiemu, który niestety odszedł już z tego świata i rzeczywistości. To zdecydowanie będzie dla mnie bardzo ważne wydarzenie. Cały czas koncertuję z zespołem, koncertuję także z Piotrem Rubikiem, w zespole którego już od dwóch lat jestem solistą. Ponadto od niedawna razem piszemy piosenki – tzn. ja jestem autorem tekstów. Zamówień na teksty jest zresztą coraz więcej, wiec nie narzekam. Mam nadzieję, że przy okazji trafi mi się jakaś przygoda z teatrem dramatycznym, bo po prostu za nim tęsknię. Wiem, że w Teatrze Współczesnym w Warszawie dwa razy zagram w lutym w Hamlecie i jestem przekonany, że będzie to dla mnie wielka frajda.

 

W sferze muzyki ukierunkowuje się więc Pan na pracę twórczą?

Chciałbym żeby tak było i powoli zaczyna tak to wyglądać. Chociaż nie składam jeszcze broni jako wykonawca, więc pracuję i będę pracował nad repertuarem. Pewnie przyjdzie taki dzień, kiedy w końcu sam, własnym sumptem, wydam płytę z autorskimi utworami.

 

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia niebawem w Lublinie!

Również dziękuję.

 

rozmawiał Karol Furtak


N. Skipor i M. Januszkiewicz, Fidelitas - suita lubelska; fo.: M. Sachadyn/mat. Teatru Muzycznego w Lublinie

M. Januszkiewicz; fot.: Roman Kalinowski


Podziel się
Oceń

Komentarze